Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby to piwo wylądowało w ogóle w domowej lodówce. Może to nazwa chwyciła za serce swoją prostotą, może cena swoją bylejakością… Kto go tam wie. Ważne jest, że dzisiaj miałam okazję spróbować Kuflowe Jasne Pełne.
Od razu zastrzegam, że ta recenzja będzie tak samo byle jaka, jak byle jakie jest samo piwo.
Na początku zapach – byle jaki.
Piana – tak byle jaka, że aż nijaka.
Smak – byle jaki.
Kolor – och, również byle jaki.
Barwa piwa przypomina na chamca zaparzaną herbatę w letniej wodzie. Jeśli chodzi o smak, to niby wiesz, czego się spodziewać (słód, goryczka), a i tak prędzej go sobie wyobrażasz niż rzeczywiście czujesz. Gdy połykasz to piwo, zastanawiasz się, czy to tylko twoja ślina, czy rzeczywiście jakiś płyn jej jeszcze towarzyszy.
Przyznam się, że poczułam się jakbym piła to piwo za karę. Gdy dobrnęłam do 1/3, zaczęłam zawodzić jak kozica na rykowisku, żądając wymiany i tak nadpite Kuflowe wymieniłam uszczęśliwiona na Harnasia, który uratował moje piwne jestestwo.
Piwo kuflowe warte swej ceny. Polecane jak ktoś już naprawdę stoi pod murem i grzebie po dziurawych kieszenich w poszukiwaniu drobniaków. Kosztuje bagatelne… 1,49 zł za puszkę w Krakowie.
Wodniste, niskoprocentowe, złotawo zabarwione. Jeśli zobaczysz to piwo gdzieś na półce sklepowej, powinieneś zareagować jak małżonek po 30 latach pożycia, który widzi swoją żonkę napaloną, nagą, zwiotczałą i pomarszczoną – odwróć się do ściany i udawaj, że cię po prostu nie ma.